Zawsze
uwielbiałam lata dwudzieste. Gdybym miała wpływ na to gdzie i kiedy się urodzę
– wybrałabym Nowy Jork, właśnie w tym
szalonym okresie. Czy dlatego pokochałam powieść F. Scotta Fitzgeralda? A może
było odwrotnie? Sama już nie wiem i chyba nie ma to najmniejszego znaczenia.
Powieść
Fitzgeralda, aczkolwiek stanowi najbardziej znany i może najbardziej trafny
literacki wizerunek tej niezwykłej w pewnym sensie epoki, jest zarazem utworem
niezwykle uniwersalnym. To co Fitzgerald opisuje w sensie ludzkim, mogłoby się
zdarzyć chyba w każdym historycznym okresie, w nieco zmienionej rzecz oczywista
otoczce. Jest to powieść o tęsknocie, nadziei, zdradzie i miłości. O micie
posiadania wszystkiego, który pęka jak bańka mydlana wobec braku prawdziwych
wartości. I
o tym jak marzenia można realizować i jak los czasem płata nam figle. Figlem,
jaki płata nam Scott Fitzgerald jest natomiast to, że nosicielem pozytywnych
wartości jest w tej powieści człowiek, który zbudował fortunę na przestępstwie
i że zbudował ją głównie po to, żeby zdobyć ukochaną kobietę. Ostatecznie ją traci, ponieważ to ona okazuje
się pusta. Mimo, że to ona, w odróżnieniu od Gatsby’ego należy do prawdziwej
elity.
W tym sensie „Wielki
Gatsby” to prawdziwy majstersztyk i aż dziw bierze, że ta wspaniała powieść znalazła
szersze uznanie dopiero po śmierci autora. Jak każdy majstersztyk literacki na
ekranie bardzo łatwo ją zepsuć. Dlatego nie ukrywam, że szłam do kina z duszą
na ramieniu. Tym bardziej, że byłam świeżo po lekturze doskonałego nowego
przekładu pióra Jacka Dehnela.
Nie
jestem zawodowym recenzentem, nie uważam się też za wyrocznię w filmowych
sprawach. W dodatku nie jestem obiektywna. O mojej miłości do lat dwudziestych
już wspomniałam, ale na tym nie koniec, bo uwielbiam też Leonarda Di Caprio i
lubię muzykę Jaz-Z , producenta muzycznego
tego filmu. Po czwarte lubię
filmy o miłości – romantyzm z odrobiną wymownej muzyki to jest to! Ale może
właśnie dlatego mam ochotę podzielić się wrażeniami. Zaznaczam jednak, że jest jedynie
moja subiektywna ocena tego, co wczoraj zobaczyłam.
„Wielki
Gatsby” od pierwszego momentu uwodzi,
porywa, zaczarowuje. Chciałabym czuć się
tak częściej w ciemnej sali kinowej. Na
tym, według mnie, polega magia kina. Na zacieraniu granicy
między tym co oglądam a tym co przeżywam.
Od
pierwszej sceny rozumiem, że to bajka
ale z łatwością przyjmuję tę konwencję; dorosłym też potrzebna jest czasem
możliwość uwierzenia w rzeczy niemożliwe. Wiem, że wiele oglądających ten film
uznało go za zbyt efekciarski czy dosłowny. Tak, są w nim efekty komputerowe,
których nie da się nie zauważyć, ale czy hollywoodzkie kino istnieje jeszcze
bez ingerencji komputera? Zresztą myślę, że w przypadku „Wielkiego Gatsby’ego”,
gdzie zostajemy przeniesieni do Nowego Jorku lat 20tych nie można było się
obejść bez tego rodzaju efektów. Technicznie film Luhrmanna to prawdziwy
majstersztyk.
Po
drugie, jeśli ktoś zna poprzednie filmy tego reżysera (Romeo i Julia, Moulin
Rouge) nie będzie zaskoczony, że w filmie opowiadającym historię dziejącą się w
latach 20tych pojawia się współczesna muzyka. Nie przeszkadzało mi to w poprzednich
filmach, tutaj też nie. Byłam zachwycona utworami, które znalazły się na
ścieżce dźwiękowej „Wielkiego Gatsby’ego”. Wszystkie piosenki idealnie
wpasowują się w obraz i perfekcyjnie go uzupełniają, tworząc niesamowity
klimat. Jay-Z, producent muzyki do filmu, wykonał kawał dobrej roboty. Szkoda
tylko, że pojawia się tak mało jazzu z tamtej epoki – aż prosiło się o kilka
nowych aranżacji starych hitów.
Luhrmann snuje
opowieść powoli, nie śpieszy się, momentami wprowadza nas w trans. Początkowo
kłuje w oczy szaleństwem, jednak później, jakby wyczuwając to, z czym obcuje,
tonuje nastrój, a parada barwnych fajerwerków zostaje zastąpiona przez
obrazowanie relacji między bohaterami i spokojną narrację. Obserwujemy kolejne sceny, słuchamy kolejnych
dialogów, podziwiamy wizualny przepych i nagle orientujemy się, że nie siedzimy
w sali kinowej. Stoimy obok bohaterów, ocierając się o obcych ludzi na
przyjęciu, zastanawiamy się tak jak oni kim jest Gatsby? Później ukradkiem
spoglądamy na zaloty Jaya i Daisy. Krzywimy się na widok niegodziwości, które
spotykają głównego bohatera. Dajemy się wciągnąć i pochłonąć. Gatsby wysyła
zaproszenie okraszone uśmiechem, który widzi się tylko kilka razy w życiu, a my
nie jesteśmy w stanie mu odmówić. Marzymy, by być częścią świata, które reżyser
kreuje na ekranie. Mam wrażenie, że doskonale rozumie współczesnego widza, wie
jak dostosować uniwersalną historię do jego możliwości percepcyjnych. Balansuje
między porywczością a spokojem, w każdej właściwie warstwie filmu.
Wyszłam
z kina pod wrażeniem. Di Caprio – kolejna
wielka rola! Potrafi być na zmianę tajemniczy i rozbrajająco szczery, groźny a
zaraz potem bezbronny, wykalkulowany a zarazem naiwny. Di Caprio fantastycznie
pokazuje niezdarność i zakłopotanie swego skądinąd pewnego siebie bohatera, gdy
staje on pierwszy raz twarzą w twarz z przedmiotem swojej miłości. Doskonale
pokazuje jak goni za czymś, czego już nie ma, przekonany, że można zmienić nawet
przeszłość. Dokonuje rzeczy niezwykłych, a jednak ponosi porażkę w zderzeniu ze
światem, do którego chciał koniecznie należeć, a który okazał się gorszy niż
on.
zdj. http://thegreatgatsby.warnerbros.com
Wielki Gatsby -
The Great Gatsby
Rok produkcji: 2013
Reżyseria: Baz Luhrmann
Obsada: Leonardo di Caprio, Carey Mulligan, Joel Edgerton, Tobey Maguire