niedziela, 30 czerwca 2013

Nieśpieszna niedziela

Nieśpiesznie mija mi niedziela. Dziś nie gotuję, zresztą należę do tych szczęśliwych osób, kóre nie muszą codziennie stać przy kuchni..
Kocham gotować, ale codzienne "wymyślanie" obiadów, każdemu możne się znudzić i stać się przyczyną frustracji.... Chińczycy uważają, że ciągłe jedzenie potraw, które sami przyrządzamy jest nie zdrowe. Zdrowo zjeść czasem coś, co przygotuje ktoś dla nas. Najlepiej jeśli przygotuje to z miłością...

Dziś gotował Husband , a efekt jego pracy możecie obejrzeć na zdjęciu. Kiedy gotuje Husband , Wife nie ma wstępu do kuchni :)
Jeśli chcecie recepturę, zapraszam do komentowania. Może Husband, da się przekonać do zwierzeń..


Życzę nieśpiesznej reszty niedzieli. Na zdrowie!

 

jeszcze to...

                                        

sobota, 29 czerwca 2013

Zielono mi....

Wczoraj wieczorem, na pięć minut przed zamknięciem sklepu orientalnego, wpadłam tam po kiełki fasoli mung i świeżą kolendrę. Mimo, że do godziny zamknięcia brakowało kilku minut, bałam się, że nie zdążę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy stwierdziłam,  że nie tylko sklep był otwarty ale i wyglądał tak, jakby  właściciele wcale nie mieli go zamiaru zamykać. Zdziwienie moje pewnie wzięło się stąd, że często wchodząc za pięć siódma do małych osiedlowych sklepików, (gdzie nie pracują ich właściciele), natykamy się na umytą już podłogę i panią ekspedientkę z torebką na kolanach, gotową już właściwie do wyjścia i zupełnie nie nastawioną na obsługiwanie o tej porze klientów.  Tymczasem w maleńkiej przestrzeni azjatyckiego sklepiku na tyłach Hali Mirowskiej, skośnooka ekspedientka nie szykowała się bynajmniej do wyjścia. Układała w lodówce egzotyczne warzywa, dopiero co dostarczone do sklepu.

Wzięłam kilową torbę kiełków, paczkę świeżej kolendry (uwielbiam jej aromat!) i korzeń imbiru. Ostatnio w mojej kuchni  często gości Azja.  Ciągle mnie zaskakuje nowymi zapachami i smakiem, toteż chętnie odkrywam jej nieznane mi jeszcze uroki na swoim talerzu. Zaskakują mnie też nazwy azjatyckich roślin i przypraw. Dla Azjatów być może są codziennością ale dla mnie, nieznaną krainą pełną wonnych tajemnic.

Wśród roślin, które niska kobieta o kruczoczarnych włosach, układała w lodówce, zainteresował mnie pęk dziwnej zieleniny. Zapytałam ją co to jest? Odpowiedziała, że to niezwykle zdrowe i smaczne liście szpinaku wodnego! Rośliny bardzo znanej i cenionej w Azji. Długo nie trzeba mnie było namawiać. Kocham szpinak i choć ten, który trzymała w ręku przemiła ekspedientka, w niczym nie przypominał naszego europejskiego szpinaku, moja wrodzona ciekawość mówiła „Weź go i spróbuj!”.  Czyż nie pięknie odkrywać  jest coś nowego, w świecie, w którym wszystko wydaje się przewidywalne i znane? 


Przepis na przygotowanie szpinaku wodnego dostałam gratis, jako dodatek do wielkiego pęku rośliny.. A oto on:


1 pęczek szpinaku wodnego

Kilka ząbków czosnku

Limonka

Papryczki chili

Kiełki fasoli mung

Sos sojowy/sos rybny/sos ostrygowy – do wyboru


Szpinak wodny pokrój na mniejsze części. Rozgrzej  olej w woku  lub na patelni. Wrzuć drobno posiekany czosnek i papryczkę chili, smaż ok. 20 sekund ciągle mieszając. Uważaj,  żeby czosnku i papryczki  nie spalić. Dodaj szpinak, ciągle mieszając. Dodaj  sos rybny lub inny (sojowy lub ostrygowy) oraz sok z limonki. Na sam koniec wrzuć kiełki fasoli mung, jeśli takie masz, choć ten dodatek nie jest koniecznością.


Smacznego!




czwartek, 27 czerwca 2013

List nr 2



Poniżej list, który otrzymałam. Odpowiedź  wkrótce. 

Pyszne to wszystko. Widzę jednak, że w „Kuchni życia” zaczyna przeważać element kuchni w sensie dosłownym. To oczywiście dość zrozumiałe; lepiej i milej rozmawiać o przyjemnych aspektach życia. Tylko jak zrobić, żeby ono jak najczęściej było przyjemne? To właśnie, jak mi się wydawało miało być tematem „Kuchni życia”; jak gotować swą egzystencję aby nie była ani za słona, ani zbyt pieprzna ani za twarda ani też za bardzo rozgotowana?


Chyba takie właśnie pytania powinny być treścią tej drugiej (czyli odwrotnej?)strony pani bloga. Może to moja wina. Może po moim liście, pani się spodziewała, że ja to wezmę na siebie i podejmę się korespondencji z „drugiej strony księżyca”? („The dark side of the moon”) ? Miałem okraszać, a nie nakryłem nawet do stołu. No cóż wpłynęły na to okoliczności; już miałem wysyłać coś w rodzaju pierwszego komentarza, gdy zauważyłem w nim kilka błędów. Potem musiałem wyjść, a potem nie miałem czasu. Czyli wszystko to czego nie powinno się robić, jeżeli człowiek chce coś w życiu wykonać i czuć się z tego powodu szczęśliwy. Pretekst tego komentarza już się nieco przedawnił, ale może jeszcze nie tak bardzo, może jeszcze można do niego wrócić. Oczywiście spróbuję. Pozdrawiam.

środa, 26 czerwca 2013

Pasta z miłosnej gruszki

Mało kto wie, że ten przypominający czasem w kształcie gruszkę, fioletowy owoc, zwany bakłażanem, oberżyną a także miłosną gruszką  uważany jest za afrodyzjak!
Mam wrażenie, że bakłażan jest w Polsce trochę niedoceniony i rzadko gości na naszych stołach. Żeby to  choć troszeczkę zmienić, postanowiłam podzielić się z Wami  przepisem na przygotowanie czegoś, co mam nadzieję, będzie Wam smakować.

Prosta w przygotowaniu pasta z gruszki miłosnej! Przepis na nią dostałam od mojej siostry. Nie byłabym jednak sobą, gdybym trochę tego przepisu nie zmodyfikowała :) Ta pasta może być alternatywą dla tych, którzy kochają smarować kanapki różnymi "gotowcami" ze słoiczków.

1 średniej wielkości bakłażan
pół limonki
ząbek czosnku
sól i pieprz
2 łyżki majonezu

Do przygotowania moje wersji tej pasty potrzebna będzie patelnia grillowa. To na niej usmaż pokrojonego w plastry bakłażana. Plastry powinny być dość cienkie. W pierwotnej wersji, bakłażana smażyło się na zwykłej patelni, na oliwie z oliwek. Ta wersja została przez mnie odrzucona z powodu dużej zawartości oliwy w paście (bakłażan "pije" ogromne jej ilości podczas smażenia).
Kiedy już usmażysz bakłażana w blenderze utrzyj go z dodatkiem soku z połówki limonki (może być cytryna), ząbkiem czosnku i  2 łyżkami majonezu. Do smaku przypraw solą i pieprzem.
Najlepiej smakuje z chrupiącą bagietką na zakwasie.

Smacznego!

wtorek, 25 czerwca 2013

Audrey

zdj. z internetu

Szybka i pożywna Tilapia z warzywami

Godzina za godziną pędzi czas. Mam mało czasu ostatnio na gotowanie a jeść przecież trzeba. Wpadłam na pomysł, że zrobię dziś Rybę w warzywach. Niektórzy nazywają to danie rybą po grecku tylko, że nawet najstarsi Grecy takiego dania nie znają.. :)

Ryba (najlepiej świeża) ale ja mam dziś mrożoną Tilapię (ilość - zależy od wielkości naczynia żaroodpornego, które posiadacie)
pęczek włoszczyzny
średnia cebula
słoiczek przecieru pomidorowego
sól, pieprz, liść laurowy, ziele angielskie

Warzywa zetrzyj na grubej tarce, cebulę pokrój w kosteczkę - duś pod przykryciem z dodatkiem przypraw i przecieru pomidorowego na odrobinie oliwy z oliwek.
Kiedy będą gotowe i wystygną, wyłóż połową z nich, dno naczynia żaroodpornego. Na warstwę warzyw ułóż płaty ryby (lekko je posól) i przykryj kolejną warstwą warzyw. Taki "torcik" wstaw do piekarnika. Zapiekaj dopóki ryba nie będzie miękka (około 30 min)

Można jeść na zimno i na ciepło. Doskonałe danie do zjedzenia na szybko, kiedy wpada sie do domu na chwilę, by  potem znów biec dalej..

Smacznego!

 Miałam wczoraj zamieścić zdjęcie mojej ryby, nie dałam rady. Dziś to naprawiam. Przepraszam za jakość zdjęć - muszę się jeszcze poduczyć :) 

a na deser były czereśnie...


poniedziałek, 24 czerwca 2013

List

Radość ogromna! Ktoś mnie przeczytał! i nawet napisał do mnie list, który za pozwoleniem autora publikuję poniżej.. miłej lektury!

Droga Pani 



Przypadkiem przeczytałem pani „Początek” (bloga).  Użyta przez panią metafora wydaje mi się bardzo inspirująca… Pitraszenie własnego życia… Pikantny sos egzystencji…  Czasem można coś skwasić, czasem przypalić, ale przynajmniej sami wymyślamy i gotujemy dania, które potem musimy jeść, zamiast biernie połykać mdłe i niesmaczne posiłki serwowane w stołówce życia przez nieudolną i leniwą kucharkę czyli tak zwany los. To zadziwiające ilu ludzi poddaje się biernie temu co przynosi im tak zwany „rozwój wydarzeń”, nie próbując w żaden sposób wpływać na własne życie. Taka bierność powoduje, że nie tylko jest ono mniej ciekawe, ale w dodatku u osobników którzy się jej poddali powoduje nieuchronną frustrację, poczucie, że w życiu nic nie zrobili etc. etc. Tymczasem na własne życie można wpływać na bardzo wielu różnych poziomach i nawet w małych sprawach zmieniać je na lepsze, jeśli w wielkich nie zawsze jest to możliwe. I nieprawdą jest, że małe sprawy są bez znaczenia. Wystarczy pomyśleć o tym ile zmienia uśmiech na naszej twarzy, gdy ktoś o coś się do nas zwraca - uśmiech w miejsce naburmuszonej miny ziejącej niechęcią i odmową, zanim jeszcze zostanie ona sformułowana w słowach. 



W związku z powyższym, jeżeli mógłbym cokolwiek zasugerować, mottem pani bloga, który się tak obiecująco zaczyna, powinno być słynne zdanie Bohumila Hrabala:


Wiadomo, że życie jest do d…, ale ja postanowiłem, że moje będzie zajebiste”. 


Z góry zastrzegam, że nie odpowiadam za encyklopedyczną wierność cytatu. Przytaczam go z pamięci, w dodatku na podstawie wypowiedzi jakiegoś nieznanego mi bliżej pisarza, który tę złotą myśl wielkiego facecjonisty i myśliciela z czeskiej Pragi oraz okolic przytoczył w swoim wywiadzie. Ale jakież to ma znaczenie. Nawet jeżeli cytat nieścisły myśl jest naprawdę przednia.  



Wydaje się również, że zaproponowaną przez Panią niezwykle celną metaforę „Kuchnia życia” rozciągnąć można również (przynajmniej trochę) na sferę społeczną i różne mniej czy bardziej głębokie rozważania o tak zwanym świecie. Tak się składa, że telewizyjne programy kulinarne oraz książki poświęcone kulinarnym przepisom pisane przez gwiazdy telewizji, kina lub sportu, żony znanych polityków i inne temu podobne autorytety, stały się aktualnie w przestrzeni społecznej ważniejsze (albo przynajmniej zajmują więcej miejsca) niż wypowiedzi myślicieli, naukowców czy filozofów. Aktualna popularność tego rodzaju medialnych kulinarnych przekazów skłania zatem do tego, aby pewne problemy istotne dla naszego współbytowania ze sobą na tej zadziwiającej nas ciągle, ale nadal jednak naszej planecie poruszać „od strony kuchni”. To oczywiście żart słowny, ale może wtedy zostaną dostrzeżone i usłyszane? Poza tym, skoro hasło „kuchnia życia” uruchamia nasze myślenie o aktywnym wpływaniu na własne życie, być może zdoła też uruchomić myślenie o aktywnym wpływaniu na to co się dzieje na świecie, na poziomie globalnym, krajowym, lub podwórkowym - nie ma znaczenia, każdy z poziomów naszego współbytowania na tym padole wart jest bowiem tego aby go wspólnym wysiłkiem ulepszać. 



Zatem… jeżeli oczywiście pani pozwoli, zainspirowany pani pomysłem, chętnie bym od czasu do czasu „okraszał” (by nadal pozostać w kulinariach) pani bloga małymi spostrzeżeniami o tym co by można… albo co komuś się pięknie udało… no takie tam drobne sugestie na temat potraw, tortów i placków, które ludzie ludziom mogą sobie nawzajem serwować albo też nie.

niedziela, 23 czerwca 2013

Terapeutyczne właściwości pewnego mebla



Nie przesadzę chyba jeśli napiszę, że stół to najważniejszy mebel w domu. Przynajmniej dla mnie. Już  słyszę te słowa protestu: a co z łóżkiem? kanapą? fotelem? biurkiem przy, którym pracuję? Tak, większość tych mebli jest niezbędna, spełnia swoje funkcje i bez nich dom byłby niepełny, choć znam takich, którzy jakoś sobie bez niektórych z nich radzą i nie narzekają. Stół jest jednak wyjątkowy ze względu na swoje wyjątkowe właściwości.

Stół jako symbol spotkania, podczas którego wszyscy są równi i starają się w zgodzie rozwiązywać problemy i spory.  W Polsce mieliśmy w 1989 roku słynny okrągły stół, przy którym  spotkali się przedstawiciele władz PRL , opozycji solidarnościowej i Kościoła. Co wniknęło ważnego dla Polski z tych rozmów, przypominać chyba nie muszę. Symbol okrągłego stołu wziął się jednak z o wiele odleglejszego w historii mitu o królu Arturze i rycerzach okrągłego stołu.
Kiedy wpadłam na pomysł napisania tekstu o stole, nie myślałam jednak ani o historycznym symbolu ani o świątecznym jego zastosowaniu.  Myślałam o stole, jako o ważnym w domu meblu, przy którym spędza się czas z bliskimi: rodziną i przyjaciółmi. Przy którym często „dla poprawy nastroju” biesiadujemy przez wiele godzin podgryzając pyszności. Czasami tylko przy ciepłej herbacie, by pobyć ze sobą choć chwilę.  Stół jako przystanek w zabieganym świecie.

Stół w moim domu to podstawa.  Jest symbolem wspólnoty i jedności, trwałości i więzi - rodziny. Jeśli do niego zasiadamy to nie po to, by się kłócić, ale by rozmawiać, szukać porozumienia, negocjować, pobyć ze sobą. W moim rodzinnym domu, stół stał w kuchni. Przy nim toczyło się rodzinne życie. Dwa posiłki były przy nim obowiązkowe: śniadanie przed wyjściem do szkoły podawane przez mamę a potem wspólny obiad, po powrocie wszystkich ze szkoły lub pracy. Po południu stół zamieniał się w biurko, przy którym odrabiało się lekcje. W niedzielę stół nabierał odświętnego charakteru i w niczym nie przeszkadzało to, że stoi akurat w kuchni. Pamiętam jak wieczorami przy stole graliśmy z rodzicami w Chińczyka albo jak siadaliśmy przy świecy, kiedy w czasie burzy nie było prądu i gasło światło; wtedy słuchaliśmy opowieści mamy. Przy stole odbywały się imieniny rodziców i długie rozmowy z rodziną, która przyjeżdżała z daleka. Ojciec z kolegami grywał przy tym stole w karty, a czasami mnie uczył różnych karcianych gier. Pamiętam też, ze przy tym stole wypadł mi pierwszy mleczny ząb.  Ten stół i chwile przy nim spędzone zapamiętam na zawsze.

Przywiązanie do stołu zostało we mnie do dziś.  Nie rozumiem fascynacji stolikami kawowymi czy też ławo-stołami, na które moda nie chce od nas odejść. W wielu mieszkaniach zamieniono stół na właśnie takie wynalazki. Właściciele tych wynalazków, często tłumaczą swój wybór brakiem miejsca. Faktycznie stół, taki z prawdziwego zdarzenia, na sześć czy też więcej osób może wydawać się luksusem. Uważam jednak, że można  zakupić mniejszy stół i tak zaprojektować przestrzeń, by taki mebel się zmieścił,  a w razie czego móc go rozłożyć. Stół warto naprawdę mieć, chociażby ze względu na komfort jedzenia przy nim. Niestety w wielu domach posiłki pochłania się byle jak, mówiąc kolokwialnie „na jednej nodze”, albo właśnie przy stolikach kawowych. To jest właśnie wchłanianie, a nie jedzenie. A celem prawdziwego posiłku, nie powinno być wyłącznie dostarczenie organizmowi w byle jaki sposób niezbędnego paliwa, ale również, odprężenie, spotkanie z rodziną lub przyjaciółmi, wspólne spędzenie czasu, oderwanie się choćby na chwilę od całodziennej gonitwy. Ze stołem wiążą się zresztą również inne czynności. Kiedy zasiadamy przy stole, już w samym siedzeniu przy nim, czuje się coś niezwykłego.  

Stoły mają w sobie dostojeństwo i jakiś niesamowicie dobry wpływ na pojawienie się w nas dobrych uczuć.  Pamiętam jakie wrażanie zrobił na mnie fakt, kiedy odkryłam w mieszkaniu mojego obecnego męża ogromny, biały stół nakryty lnianym obrusem. Pomyślałam sobie wtedy, że facet, który w swoim mieszkaniu ma stół musi być „dobrym materiałem na męża”. Nie myliłam się.. J W naszym, wspólnie już urządzanym mieszkaniu, stół był pierwszym z zakupionych mebli. Duży, drewniany, brązowy, masywny stół, obowiązkowo nakryty obrusem. Uwielbiamy przy nim siadać. Przy nim jemy, rozmawiamy, pracujemy. Wieczorem, kiedy wracamy z pracy do domu, często już bardzo zmęczeni, siadamy przy nim by pobyć trochę „w  normalności”, uciszyć puls i rozbiegany umysł.

Możliwość spędzenia wspólnie czasu przy stole jest dla mnie bezcenna. Ten czas jest mi potrzebny, by poczuć siłę, jaka płynie z faktu bycia w rodzinie, bycia razem, posiadania domu – miejsca bezpiecznego. 

Przy stole toczy się życie rodzinne, tak ważne w szybkim zabieganym świecie. To taka chwila a czasem dwie, kiedy jesteśmy blisko siebie, blisko drugiej osoby. Najlepsza terapia.

A co można zjeść przy stole i jaką rolę odgrywa dobre jedzenie? Innym razem..