poniedziałek, 8 lipca 2013

The Great Gatsby



Zawsze uwielbiałam lata dwudzieste. Gdybym miała wpływ na to gdzie i kiedy się urodzę – wybrałabym Nowy Jork,  właśnie w tym szalonym okresie. Czy dlatego pokochałam powieść F. Scotta Fitzgeralda? A może było odwrotnie? Sama już nie wiem i chyba nie ma to najmniejszego znaczenia. 


Powieść Fitzgeralda, aczkolwiek stanowi najbardziej znany i może najbardziej trafny literacki wizerunek tej niezwykłej w pewnym sensie epoki, jest zarazem utworem niezwykle uniwersalnym. To co Fitzgerald opisuje w sensie ludzkim, mogłoby się zdarzyć chyba w każdym historycznym okresie, w nieco zmienionej rzecz oczywista otoczce. Jest to powieść o tęsknocie, nadziei, zdradzie i miłości. O micie posiadania wszystkiego, który pęka jak bańka mydlana wobec braku prawdziwych wartości.  I o tym jak marzenia można realizować i jak los czasem płata nam figle. Figlem, jaki płata nam Scott Fitzgerald jest natomiast to, że nosicielem pozytywnych wartości jest w tej powieści człowiek, który zbudował fortunę na przestępstwie i że zbudował ją głównie po to, żeby zdobyć ukochaną kobietę.  Ostatecznie ją traci, ponieważ to ona okazuje się pusta. Mimo, że to ona, w odróżnieniu od Gatsby’ego należy do prawdziwej elity.


W tym sensie „Wielki Gatsby” to prawdziwy majstersztyk i aż dziw bierze, że ta wspaniała powieść znalazła szersze uznanie dopiero po śmierci autora. Jak każdy majstersztyk literacki na ekranie bardzo łatwo ją zepsuć. Dlatego nie ukrywam, że szłam do kina z duszą na ramieniu. Tym bardziej, że byłam świeżo po lekturze doskonałego nowego przekładu pióra Jacka Dehnela. 


Nie jestem zawodowym recenzentem, nie uważam się też za wyrocznię w filmowych sprawach. W dodatku nie jestem obiektywna. O mojej miłości do lat dwudziestych już wspomniałam, ale na tym nie koniec, bo uwielbiam też Leonarda Di Caprio i lubię muzykę Jaz-Z , producenta muzycznego  tego filmu.  Po czwarte lubię filmy o miłości – romantyzm z odrobiną wymownej muzyki to jest to! Ale może właśnie dlatego mam ochotę podzielić się wrażeniami. Zaznaczam jednak, że jest jedynie moja subiektywna ocena tego, co wczoraj zobaczyłam.   


„Wielki Gatsby”  od pierwszego momentu uwodzi, porywa, zaczarowuje.  Chciałabym czuć się tak częściej w ciemnej sali kinowej.  Na tym,  według mnie,  polega magia kina. Na zacieraniu granicy między tym co oglądam a tym co przeżywam.

Od pierwszej sceny rozumiem,  że to bajka ale z łatwością przyjmuję tę konwencję; dorosłym też potrzebna jest czasem możliwość uwierzenia w rzeczy niemożliwe. Wiem, że wiele oglądających ten film uznało go za zbyt efekciarski czy dosłowny. Tak, są w nim efekty komputerowe, których nie da się nie zauważyć, ale czy hollywoodzkie kino istnieje jeszcze bez ingerencji komputera? Zresztą myślę, że w przypadku „Wielkiego Gatsby’ego”, gdzie zostajemy przeniesieni do Nowego Jorku lat 20tych nie można było się obejść bez tego rodzaju efektów. Technicznie film Luhrmanna to prawdziwy majstersztyk.

Po drugie, jeśli ktoś zna poprzednie filmy tego reżysera (Romeo i Julia, Moulin Rouge) nie będzie zaskoczony, że w filmie opowiadającym historię dziejącą się w latach 20tych pojawia się współczesna muzyka. Nie przeszkadzało mi to w poprzednich filmach, tutaj też nie. Byłam zachwycona utworami, które znalazły się na ścieżce dźwiękowej „Wielkiego Gatsby’ego”. Wszystkie piosenki idealnie wpasowują się w obraz i perfekcyjnie go uzupełniają, tworząc niesamowity klimat. Jay-Z, producent muzyki do filmu, wykonał kawał dobrej roboty. Szkoda tylko, że pojawia się tak mało jazzu z tamtej epoki – aż prosiło się o kilka nowych aranżacji starych hitów.


Luhrmann  snuje opowieść powoli, nie śpieszy się, momentami wprowadza nas w trans. Początkowo kłuje w oczy szaleństwem, jednak później, jakby wyczuwając to, z czym obcuje, tonuje nastrój, a parada barwnych fajerwerków zostaje zastąpiona przez obrazowanie relacji między bohaterami i spokojną narrację.  Obserwujemy kolejne sceny, słuchamy kolejnych dialogów, podziwiamy wizualny przepych i nagle orientujemy się, że nie siedzimy w sali kinowej. Stoimy obok bohaterów, ocierając się o obcych ludzi na przyjęciu, zastanawiamy się tak jak oni kim jest Gatsby? Później ukradkiem spoglądamy na zaloty Jaya i Daisy. Krzywimy się na widok niegodziwości, które spotykają głównego bohatera. Dajemy się wciągnąć i pochłonąć. Gatsby wysyła zaproszenie okraszone uśmiechem, który widzi się tylko kilka razy w życiu, a my nie jesteśmy w stanie mu odmówić. Marzymy, by być częścią świata, które reżyser kreuje na ekranie. Mam wrażenie, że doskonale rozumie współczesnego widza, wie jak dostosować uniwersalną historię do jego możliwości percepcyjnych. Balansuje między porywczością a spokojem, w każdej właściwie warstwie filmu. 


Wyszłam z kina pod wrażeniem.  Di Caprio – kolejna wielka rola! Potrafi być na zmianę tajemniczy i rozbrajająco szczery, groźny a zaraz potem bezbronny, wykalkulowany a zarazem naiwny. Di Caprio fantastycznie pokazuje niezdarność i zakłopotanie swego skądinąd pewnego siebie bohatera, gdy staje on pierwszy raz twarzą w twarz z przedmiotem swojej miłości. Doskonale pokazuje jak goni za czymś, czego już nie ma, przekonany, że można zmienić nawet przeszłość. Dokonuje rzeczy niezwykłych, a jednak ponosi porażkę w zderzeniu ze światem, do którego chciał koniecznie należeć, a który okazał się gorszy niż on. 




zdj. http://thegreatgatsby.warnerbros.com





Wielki Gatsby - The Great Gatsby

Rok produkcji: 2013
Reżyseria: Baz Luhrmann
Obsada: Leonardo di Caprio, Carey Mulligan, Joel Edgerton, Tobey Maguire


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz