piątek, 5 lipca 2013

List nr 3



Droga Wielkopolanko w Warszawie

Dziękuję za miły list. Oczywiście, że tak, ale nie do końca. Nie należy przyspieszać na siłę, nie należy się ścigać, ale też warto wierzyć w to co się robi, a z wcześniejszych partii Pani listu wnioskuję, że tej wiary Pani trochę brakuje.  Co do braku pewności siebie i odwagi w pisaniu, chciałbym przypomnieć, że sporo było w historii literatury takich pisarzy, którzy byli chorobliwie nieśmiali i nie wierzyli w wagę własnego dzieła. (Najbardziej skrajny przykład to Kafka, który kazał po swojej śmierci swe dzieła spalić).
W moim rozumieniu to co się dzieje obecnie w internecie, to znaczy blogi, rozmowy na portalach społecznościowych itp., to trochę jakby ekwiwalent tego, co w czasach dawniejszych zapewniały ludziom tak zwane rozmowy salonowe. Obecnie na rozmowy salonowe ludzie nie mają czasu, mało kto ma też salon, żeby swoich rozmówców w liczniejszym gronie zaprosić. Internet służy więc podtrzymywaniu więzi międzyludzkich w inny sposób. Czy to dobrze czy źle? Trudno powiedzieć, ale tak po prostu jest i trzeba chyba się z tym pogodzić. Zmierzam jednak do tego, że takie wypowiedzi blogowe, nie muszą chyba równać poziomem do wielkiej literatury, albo wielkiej publicystyki. To raczej jest taka luźna rozmowa, jeżeli na ciekawe tematy i na niezłym poziomie tym lepiej, ale chyba nikt nie będzie się przy takich wypowiedziach czepiał, mówiąc umownie, przecinków. Myślę że w tym przypadku sam fakt wymiany myśli, ważniejszy jest od ich formy. 

Po przeczytaniu Pani listu, wydało mi się także, że mój obiecany tekst w swej istotnej treści nadal jest aktualny i w jakimś sensie odpowiada na Pani wątpliwości. Sam powód, czyli śmierć aktora Gandolfiniego, nie jest już najświeższą aktualnością, ale przecież nie o to w tym tekście tak naprawdę chodziło. A chodziło właśnie o wiarę w to co się robi i pozbycie się najgorszego z możliwych złudzeń, a mianowicie takiego, że ci, którzy  coś osiągnęli, którym coś udało się stworzyć a jeszcze do tego osiągnęli następnie sukces, mieli od razu łatwo i świat czekał na nich z otwartymi ramionami. To się prawie nigdy nie zdarza. No więc przesyłam (poprawione już) rozważania na ten temat.

 „NIE OD RAZU KRAKÓW ZBUDOWANO” CZYLI SMIERĆ GANDOLFINIEGO.

Jakiś czas temu zmarł James Gandolfini, niezapomniany odtwórca roli Tony’ego Soprano w kultowym (można chyba tak powiedzieć) serialu „Rodzina Soprano”. W napisanym z tej okazji felietonie, Wojciech Orliński uświadomił mi jedną bardzo istotną rzecz. Serial ten powstał w epoce (koniec lat dziewięćdziesiątych), kiedy wydawało się, że telewizyjną produkcję na całym świecie opanują raz na zawsze programy w rodzaju „Big Brothera”, powodując jej nieuchronne i nieodwracalne skretynienie. Muszę przyznać, że chociaż nie jestem osobą, która łatwo wierzy w wieści o „kolejnym końcu świata”, w tym właśnie momencie, w teorie o ostatecznej degeneracji telewizji byłem skłonny uwierzyć. Nie wiedzieliśmy wtedy, że niejaki David Chase, czyli twórca „Rodziny Soprano” przez pięć lat tułał się, ze swoim pomysłem po wytwórniach filmowych, nadawcach telewizyjnych i nikt właściwie z nim nie chciał rozmawiać. W końcu mu się udało, choć też nie od razu i serial po wielu perypetiach powstał, odnosząc niebywały sukces na całym świecie. Ale co najważniejsze, całkowicie odwrócił myślenie tak zwanych decydentów o telewizji i potrzebach widowni, czym pośrednio spowodował w latach następnych, nieprawdopodobny wysyp wysokiej jakości seriali telewizyjnych (w Ameryce), opartych na znakomitych pomysłach, scenariuszach, świetnie zagranych i  zrealizowanych, które podbiły publiczność i w wielu przypadkach stanowią ciekawszą i mądrzejszą ofertę od aktualnej produkcji kinowej. Jak pisze Wojciech Orliński trudno uwierzyć, że na początku nikt tego nie chciał – tego co stało się potem oczywistym sukcesem. 

I tu właśnie nasuwa się jeden wniosek. To co często wydaje się utwierdzoną wielkością, czy potwierdzonym sukcesem, wcale nie musiało przedstawiać się tak od początku. Adam Mickiewicz wydał „Pana Tadeusza” za pieniądze swego zamożnego kolegi a z pierwszego wydania sprzedano zaledwie trzydzieści kilka egzemplarzy. Ale z tego rodzaju opowieści najbardziej  porusza mnie zawsze wypowiedź Francisa Forda Coppoli, który opowiada w dokumentalnym filmie o powstaniu „Ojca Chrzestnego”, jak naprawdę ten film był kręcony. (mowa o pierwszej części). 

Na ekrany kin europejskich „Ojciec Chrzestny” wchodził w aurze sukcesu i wszystkim się wydawało, że była to czołowa hollywoodzka superprodukcja zrobiona za ogromne pieniądze. Tymczasem prawda była zupełnie inna. Uwiedziona sukcesem książki wytwórnia, postanowiła  zakupić do niej prawa i sfinansować film, ale drastycznie ograniczając ryzyko, co w języku finansowym oznaczało budżet o wysokości 6 milionów dolarów. Dla tych co się nie orientują wyjaśniam; nawet w tamtych czasach, na film o takim rozmachu kręcony w Ameryce to były naprawdę nędzne grosze. Dlatego wynajęto młodego nieznanego (czyli taniego) reżysera, jakim był wtedy Francis Ford Coppola. W związku z permanentnym brakiem pieniędzy Coppola borykał się jednak z nieprawdopodobnymi trudnościami, nie stać go było nawet na to, żeby wysłać aktorów z Nowego Jorku do Los Angeles, gdzie była kręcona jedna ze scen. Jak sam opowiada w rzeczonym dokumencie, musiał nakręcić scenę w bardzo szerokich planach, bo zamiast aktorów wystąpili statyści przebrani w ich kostiumy i nakrycia głowy. 

Trudno w to uwierzyć, prawda? Ale wniosek nasuwa się tylko jeden: kiedy wydaje nam się, że nie warto próbować, bo nie mamy odpowiednich środków, albo pieniędzy, albo że mieszkamy w niewielkim kraju, który nie ma takich możliwości, albo że nie jesteśmy wystarczająco zdolni, warto przypomnieć sobie, że wielkie osiągnięcia ludzkości nie zawsze powstawały w sprzyjających okolicznościach. Natomiast ich twórcy zawsze wierzyli, że uda im się osiągnąć wyznaczony cel. I osiągali go głównie cierpliwością i pracą, stąd w tytule stare polskie przysłowie. 

Pozdrawiam serdecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz