Była niedziela. Nie mieliśmy nic na obiad i wielką ochotę,
żeby zjeść coś egzotycznego. Zrobiliśmy myślowy przegląd znanych nam, gwarantujących
pewną jakość i wartych grzechu „Chińczyków”, od których można by przywieźć
jakieś dania. Wszyscy byli mniej czy bardziej odlegli i wymagali niestety
dłuższej lub krótszej podróży samochodem, tymczasem padał deszcz i nie chciało
nam się wychodzić z domu.
W dodatku w lodówce mieliśmy pełno różnych zapasów,
zamrożonego mięsa, warzyw itp. I wtedy podjęłam następującą decyzję.
Powiedziałam mojemu mężowi, że zrobię mu makaron po indonezyjsku.
Wielokrotnie mi opowiadał, że jadł dania
indonezyjskie w Amsterdamie, gdzie ze względu na kolonialną przeszłość Holandii
w tym akurat regionie, ta kuchnia jest bardzo obecna. I że bardzo mu smakowała. W
Warszawie (gdzie niby w sensie kulinarnym mamy już wszystko), akurat kuchnia indonezyjska
niestety nie jest właściwie zupełnie reprezentowana więc prawdę mówiąc nie
miałam o niej zielonego pojęcia. Nie miałam też żadnej książki kucharskiej
wspominającej o kuchni indonezyjskiej.
Było to więc oczywiście kłamstwo ale z rodzaju naprawdę
niewinnych. Czy zresztą tak zwana „bezwzględna prawda” zawsze w naszym życiu
jest najpotrzebniejsza? Lubimy poważne artystyczne kino, które niekiedy
opowiada nam tak zwaną smutną prawdę o życiu, ale nie oszukujmy się; kiedy
chcemy odpocząć, wolimy komedię, czy komedię romantyczną, albo jakikolwiek inny
film w sposób zabawny przedstawiający rzeczywistość i kończący się banalnym
„happy endem”. Czyli pewnego rodzaju kłamstwem. Kino w znakomitej większości i
właściwie od początku swego istnienia, to przecież tak naprawdę, sztuka
kłamstwa, zmierzającego jednak głównie do tego, żeby nam zrobić przyjemność. Często
podobnie zresztą jest w życiu; czy jakakolwiek kobieta woli usłyszeć brutalną
prawdę na temat swojej sylwetki, cery albo fryzury czy raczej miłe jej sercu
komplementy, nawet jeżeli są zupełnie fałszywe? Myślę że odpowiedź jest
oczywista.
Krótko mówiąc doszłam do wniosku, że w tej sytuacji
kłamstwo kulinarne, będzie bardziej opłacalne niż prawda. W zamrażalniku
znalazłam paczkę mielonego mięsa, jedną z tych, które przygotowuje nam moja
mama. Mama mieszka w niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce i uważa (poniekąd
słusznie), że mięso z małych niezależnych ubojni, w których się zaopatruje, jest
czystsze i zdrowsze od tego, które kupujemy w sklepach w Warszawie.
Z niezłomną
konsekwencją przy okazji każdej wizyty, zaopatruje nas więc w liczne paczuszki
przygotowanych wcześniej mięsnych mrożonek i to w takiej ilości, że nie mamy
szans ich właściwie do następnej wizyty przejeść.
Nie wiem czy mielone mięso, zwłaszcza
wieprzowe używane jest w kuchni indonezyjskiej. Podejrzewam, że raczej nie, bo
jest to, o ile dobrze pamiętam, kraj w większości muzułmański, więc wieprzowe
mięso jest w nim zapewne z powodów religijnych zakazane.
Ale jak kłamać to na
całego. :)
A oto mój przepis na mój makaron po indonezyjsku, który z Indonezją ma jak
przypuszczam, poza fałszywą nazwą, niewiele wspólnego.
Rozmroziłam paczką mielonego mięsa od mamy. Następnie
położyłam je na patelni i zaczęłam podsmażać doprawiając tajskim sosem rybnym „nuoc
mam” oraz sosem Worcester. Posypałam też mięso kolendrą w ziarenkach i
kolorowym pieprzem. Następnie wyjęłam z lodówki zgromadzone warzywa; brokuł,
cukinię i bakłażana. Brokuł pokroiłam na małe gałązki i wrzuciłam na dwie
minuty do wrzątku. Cukinię i bakłażana pokroiłam w plasterki przekrojone na pół
i dorzuciłam do mięsa na patelnię. Dodałam do tego jeszcze jedną pokrojoną na
azjatycki sposób cebulę (nie w poprzek tylko wzdłuż). Całość przyprawiłam
sojowym sosem indonezyjskim (bywa dość często w sklepach LIDL). Po chwili
dorzuciłam sparzone cząstki brokułu i całość przyprawiłam azjatyckim sosem
słodko kwaśnym, (zakupionym w sklepie z jedzeniem orientalnym w Hali Mirowskiej), ale w ilości
minimalnej, czyli tak ażeby nie zdominował całości dania, tylko nadał mu podskórny
nieoczywisty smaczek.
Gdy danie „doszło” posypałam je jeszcze znalezioną w
szufladce indyjską przyprawą Tandori Masala. Ale w końcu Indonezja to jak sama
nazwa wskazuje „Indie na wsypach”.(Nazwa Indonezja wywodzi się z dwóch greckich
słów: Ἰνδός Indos – "indyjski" i νῆσος nesos – "wyspa".). Do tego
ugotowałam makaron SOBA (cienki brązowo-szary makaron z mąki gryczanej).
Całość
podałam w metalowej misce, której zwykle używamy do mieszania spaghetti.
Mąż oczywiście nie dał się nabrać, ale danie bardzo mu
smakowało. Nie ukrywam, że mnie też.
Niestety nie zdążyłam zrobić zdjęć, musicie uwierzyć mi na słowo ;)